Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 287 —

trzęsła, że byłaby z lubością puściła kamieniem w całą kupę i w te rozradowane, śmiejące się gęby.
Szczęściem, że już wychodzili z boru.
Ostatni kopiec stojał na rozdrożu, skąd jedna z dróg skręcała prosto ku młynowi.
Słońce już zachodziło i zimny wiater powiał z nizin, ksiądz przyśpieszał nabożeństwo, że to i Walek czekał na niego z bryczką.
Śpiewali ta jeszcze coś niecoś, ale już wszystko szło na rzadki pytel, bo utrudzeni byli, zaś chłopy rozpytywały zcicha o folwarek, spalony we święta, którego rumowiska okopcone sterczały niedaleko, a przytem i na dworskich polach działy się ciekawości.
Dziedzic ano skakał po zagonach na swojej bułance za jakiemiś ludźmi, jakby rozmierzającymi role długimi prętami, a zaś przy krzyżu, na rozwidleniu dróg i kole stogów spalonych widniały bryki żółto malowane.
— Co to może być? — zauważył ktosik.
— Juści co pole wymierzają, jeno że to nie omentry.
— Kupce pewnikiem, nie wyglądają na chłopów.
— Na Miemców patrzą.
— Pewnie: kapoty granatowe, faje w zębach i portki na cholewach.
— Rychtyk, podobni do Olendrów z Grynbacha.
Szeptali, oczy wytrzeszczając ciekawie, ale jakiś głuchy niepokój zaczął przejmować gromadę, że nawet nie spostrzegli, jak kowal wyniósł się cichaczem i prawie chyłkiem, bruzdami, przebierał się ku dziedzicowi.