Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 285 —

to drzewo usychające w gąszczach, na którem nawet wrona gniazda nie uwije, ni żaden ptak nie przysiądzie. Nawet mało kto ją przywitał — jakże! każdemu było pilno do swoich... co im tam ona?.. a tylachna ich wróciło... nawet Kozieł, że znowu będzie trzeba pilnować komory i chlewy zamykać... nawet i te największe buntowniki: Grzela, wójtów brat i Mateusz... Antka jeno nie puścili... może go już nigdy nie zobaczy...
Nie, nie mogła już wytrzymać, bo te rozmysły przygniatały ją kieby kamienie, że ledwie nogi zbierała, ale szła z głową podniesioną, harda na oko i pyszna jak zawdy. Kiej zaśpiewali, śpiewała z drugiemi donośnie; kiej modlitwę ksiądz zaczynał, pierwsza powtarzała zbielałemi wargami, jeno w tych długich przerwach, gdy posłyszała wokoło ściszone od żarów szepty, wpierała ciężkie oczy w krzyż błyszczący i szła, strzegąc się jeno tych łez zdradzieckich, co jak złodzieje wymykały się niekiej z pod rozpalonych powiek... Nie poważyła się nawet pytać o Antka — jeszczeby się mogła wydać z męki przed ludźmi!... Nie, nie, tyle zniesła, to i więcej przemoże, przecierpi... udźwignie... Nakazywała sobie, czując zarazem, jak w niej łzy piekące wzbierają, jak żal za gardziel dusi, mrokiem przesłaniają się oczy i jak ta męka rośnie z minuty na minutę.
Nie samać jedna tak biadoliła nie, boć i Jagusia czuła się nielepiej: szła ona zosobna, przemykając się lękliwie, kiej ta sarna spłoszona. I ją poniesły radoście, że pobiegła naprzeciw i prawie pierwsza chłopów