Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 274 —

— Bóg zapłać, bo i koniczyna zeszłoroczna nietęga; jeśli susze przyjdą, przepadnie! — westchnął żałośnie i zaczął znowu śpiewać.
Dochodzili właśnie pierwszego kopca, któren był tak pokryty krzami rozkwitłych tarnin, że wynosił się kiej biała kopa, nastroszona kwiatami rozbrzęczonemi pszczelnym rojem.
Otoczyli go kręgiem świateł rozchwianych, krzyż się wzniósł zatknięty w krzach, choręgwie się rozwinęły nisko pochylone i ludzie przyklękli kołem, jakby przed ołtarzem, na którym, w kwiatach i pszczelnym brzęku, zwiesny objawił się majestat święty!..
Wraz też ksiądz odczytywał modlitwę od gradu i kropił wodą święconą wszystkie cztery strony świata: i drzewiny, i ziemię, i wody, i te głowy chylące się pokornie, cały ten świat rozdygotany cichą radością rostu, i mocy, i szczęścia, wszystko, co dolę swoją poczynało i co martwe jest.
Naród zaszumiał nową pieśnią i podnosił się raźniej i weselniej.
Ruszyli dalej, bierąc się odrazu na lewo, wpoprzek łąk, pod łagodne wzgórza. Dzieci jeno dłużej się zatrzymały, że to Gulbasiaki z Witkiem, wedle starego obyczaju, sprawiały na kopcu poniektórym chłopakom tęgą łaźnię, że podniósł się taki wrzask, jaże ksiądz im zdala wygrażał.
A za łąkami weszli na szeroki wygon graniczny, w gąszcz smukłych jałowców, rosnących skraja, jakby na straży pól rolnych. Wygon był szeroki a kręcił tędy i owędy kiej rzeka zieloną falą traw gęsto nabitych