Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 272 —

Sporo jeszcze kobiet i dzieci przyłączało się po drodze, zaś na ostatku młynarz z kowalem pobok księdza się dociskali.
A na samym końcu, za wszystkimi, wlekła się Agata, często pokaszlując, i ślepy dziad kolebał się na kulach, jeno że od mostu zawrócił i pono do karczmy pociągnął.
Dopiero za młynem zastawionym, bo i umączony młynarczyk przystał do kompanji, zapalili świece, ksiądz nadział czarną, rogatą czapeczkę, przeżegnał się i zaintonował: „Kto się w opiekę...“
Zawtórowali z całego serca, jak kto umiał, i ruszyli wzdłuż rzeki, łąkami, kaj pełno było jeszcze kałuż, a miejscami tak grząsko, że po kostki zapadali. Osłaniając światło rękoma, rozwłóczyli się po wąskiej drożynie, kiej różaniec uwity z czerwonych, pasiastych wełniaków.
Rzeka migotała w słońcu i wiła się pokrętnie wskroś łąk zielonych, nabitych kajś niekaj pękami żółtych i białych kwiatków.
Chorągwie chwiały się nad głowami, niby te ptaki wielgachne żółto-czerwonemi skrzydłami, krzyż kołysał się na przedzie, a głosy rozśpiewane roznosiły się zwolna w cichem, przejrzystem powietrzu, spadając na trawy, na kępy łozin jasno-zielonych, na cierniowe krze, całe w białościach kwiatów, kieby w tych gzłach przenajświętszych.
Woda pluskała o brzegi, gęsto upstrzone kaczeńcami, kieby do cichego wtóru pieśniom i oczom lecącym przed się, w dale jasnego nieba, w rzekę rozmi-