Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 270 —

a za pieniądze też oszukuje na wadze. Zaś potem, już z Kozłową na spółkę używały na całej wsi, nie przepuszczając nawet dobrodziejowi, a przewłócząc każdego złemi ozorami, kieby przez te ostre ciernie...
Grzelowa spróbowała bronić poniektórych, ale ją zakrzyczała Kozłowa:
— Wybyście radzi bronić nawet takich, co kościoły rozbijają...
— Bo wszystki człowiek zarówno potrzebuje obrony! — szepnęła łagodnie.
— A już najbarzej Grzela przed waszą maglownicą...
— Nie wam przestrzegać poczciwości, któraście Bartka Kozła kobieta!.. — rzekła twardo, prostując się wyniośle.
Struchlały wszystkie, czekając, że skoczą sobie do kudłów, ale one jeno przewlekły po sobie srogiemi ślepiami. Dobrze — co w samą porę Witek przyleciał zwoływać na obiad i kosze zbierać, że to świątkować mieli od południa.
Mówiły już mało wiele nawet przy obiedzie, któren Hanka kazała podać na ganku, bo słońce się już całkiem wykryło, cały świat się rozjaśnił a wszystkie dachy i drzewa kwitnące, kiej tym bieluchnym śniegiem przyprószone — pławiły się w przejrzystem, pachnącem powietrzu...
Dzień się roztoczył słoneczny i cichy, wiater ździebko przegarniał po drzewinach, ale tak mięciutko, kieby te ręce matczyne gładziły pieściwie dziecińskie gębusie.