Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 266 —

dzieuchy to samo. Wściekną się chyba dzisiaj, boć do każdego ktosik powróci, do każdej.
— Prawda, dyć wszystkie powrócą... — Porwała ją nagła, niecierpliwa radość, że porzuciła wystraszonego Jędrzycha i skwapnie poniesła się do chałupy, szykować i robić porządki na przyjęcie, jak i drugie, i czekać gorączkowo powracających, jak i cała wieś w tej chwili.
Zwijała się tęgo, jaże przyśpiewując z radości a z utęsknieniem i nie raz jeden wybiegała patrzeć na drogi, kaj i wszystkie wisiały oczyma.
— Kogo to wyglądacie? — zagadnął ją ktosik niespodzianie.
Jakby ją kto przez ciemię zdzielił, zbladła, ręce jej opadły, kieby te skrzydła przetrącone, i serce zadygotało z żałości.
Prawda, na kogoż to czeka? przecie nikomu do niej nieśpieszno, przecie na wszystkim świecie sama jest, jako ten kołek!... — Tyle, co może Antek!... — dodała trwożnie. — Antek! — wyszeptała cichuśko, serce jej wezbrało westchnieniem i przypominki przewiały przez pamięć, kiej te mgły nikłe i kiej sen cudny, ale dawno już śniony. — Może i wróci! — dumała.
...Choć kowal jeszcze wczoraj upewniał, że go z drugimi z kreminału nie puszczą, że na długie lata tam pozostanie.
— A może go i puszczą! — Przywtórzyła głośniej, jakby już wychodząc myślą i oczekiwaniem naprzeciw, ale bez radości, bez uniesienia i z jakąś przyczajoną w sercu trwożną niechęcią.