Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 248 —

Przypadały do niego z wrzaskiem, zadyszane, obłocone, które jeszcze nie myte ni czesane, a wszystkie ledwie zipiące z niecierpliwości.
Dał się im wyrajcować, buty co ino sadłem wysmarowane naciągnął, umył się w sieni i, poczesując kudły w otwartym oknie, rzucił drwiąco:
— Pilno wama do chłopów, co? Nie bójta się, wracają dzisiaj z pewnością. Matka, daj-no papier, co go to stójka przyniósł... za obrazem leży.
Obracał go w garściach, aż trzepnąwszy weń palcami rzekł:
— Wyraźnie stoi o tym jak wół... „Tak jak krześcijany wsi Lipiec, gminy Tymów, ujezda...“ — a czytajta se same! Wójt wama mówi, co wracają, to prawda być musi!
Rzucił im papier, któren szedł z rąk do rąk, i chociaż żadna nie wymiarkowała ni literki, że to był urzędowy, przypinały się do niego, wlepiając oczy z jakąś trwożną radością, kiejby w obraz, aż dostał się Hance, która, wziąwszy przez zapaskę, oddała z powrotem.
— Kumie, czy to wszystkie wracają? — spytała lękliwie.
— Napisane, co wracają, to wracają!
— Razem brali całą wieś, to i razem puszczą! — ozwała się któraś.
— Wstąpcie, kumo, przemiękliście ździebko! — zapraszała wójtowa, ale Hanka nie chciała, naciągnęła zapaskę na czoło i pierwsza ruszyła znawrotem.
Wolniuśko jeno szła, ledwie dychająca z radości a strachu zarazem.