Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 230 —

iż bez to niejedna kura i gąska, ostawiona na przedanie, dały gardło i niemało znowu nabrali na bórg w karczmie i we młynie, że jak przed wielkiem świętem uczyniło się w Lipcach.
A Rocho, może najbardziej radosny i wzruszony, cały dzień uwijał się po wsi, popędzając jeszcze tu i owdzie do przygotowań, a tak był jaśniejący i napodziw rozmowny, że kiej zajrzał do Borynów, Hanka, która znowu leżała, czując się chorą, rzekła cicho:
— Oczy się wam świecą, kiej w chorobie...
— Zdrowym, jeno radosny, jak nigdy w życiu. Miarkujcie: tyla chłopów się zwali na całe dwa dni do Lipiec, że najpilniejsze roboty obrobią. Jakże się nie radować?
— Dziwno mi jeno, że tak za darmo, przez zapłaty, za jedno Bóg zapłać chcą robić... tego jeszcze nie bywało...
— A za Bóg zapłać przyjadą pomagać, jak prawe Polaki a chrześcijany powinny! Juści, co tak nie bywało, ale i bez to złe panoszy się we świecie. Przemieni się jeszcze na lepsze, zobaczycie! Naród przyjdzie do rozumu, pomiarkuje, że niema się na kogo inszego oglądać, że nikto mu nie pomoże, jeno on sam sobie, wspierając jeden drugiego w potrzebie! A rozrośnie się wtenczas po wszystkie ziemie, kiej ten bór niezmożony, i nieprzyjacioły jego sczezną niby śniegi! Obaczycie, przyjdzie taka pora! — wołał, promieniejąc, a ręce wyciągał gdziesik, jakby chciał kochaniem objąć wszystek naród i wiązać go miłością w jeden pęk nieprzełamany...