Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 227 —

— O mój kasztan jedyny, moje konisko kochane, mój parobku najlepszy! A to mu dopiero na dziesiąty rok szło, samam go od źrebięcia wychowała, jak to dzieciątko rodzone, dyć w tym samym roku się ulągł, co i mój Stacho! A cóż my teraz sieroty poczniemy bez ciebie, co?
Zawodziła tak żałośliwie, iż co miętsi płakali z nią razem, rozżalając się nad stratą, gdyż bez konia to jak przez rąk, zwłaszcza teraz na zwiesnę i kiej chłopów nie było.
Juści, co sąsiadki obsiadły ją, z całego serca pocieszając, a pospólnie wspominały kasztana, chwaląc go niemało.
— Piękny był koń, krzepki jeszcze, kiej dziecko łagodny.
— Skopał mi chłopaka, kumo, ale po prawdzie wałach był przedni.
— Prawda, grudę miał w kulasach i ździebko ślepiał, ale zawdy czterdzieści papierków daliby za niego.
— A figlował kiej pies, nie ściągał to pierzyn z płotów? co?
— Szukać takiego drugiego, szukać! — wyrzekały bolejąco, niby nad jakimś umarlakiem, a Balcerkowa, co spojrzała na żłób, to ją nowy ryk wstrząsał i nowe żałoście chwytały za gardziel, i ta pusta stajnia, kiej świeży grób, budziła pamięć straty nieodżałowanej i krzywdy. Uspokoiła się dopiero, kiej powiedzieli, jako sołtys wziął Pietrka od Hanki, księżego Walka, młynarczyka i pojechali szukać u cyganów.