Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 225 —

Wmig cała wieś się zleciała przed chałupę, a one, rozmamłane, opowiadały nieprzytomnie pośród płaczów i lamentów, jako Marysia poszła o świcie przysypać obroku, a tu drzwi wywarte, stajnia pusta i konia przy żłobie niema.
— Ratuj, Jezu miłosierny! ratujcie ludzie, ratujcie! — ryczała stara, drąc się za łeb i tłukąc się o płoty, kiej ten ptak spętany.
Przyleciał sołtys, po wójta też posłali, ale go w domu nie było, zjawił się dopiero w parę pacierzy, jeno że się ledwie na nogach utrzymał: napity był, rozespany i zgoła nieprzytomny, bo jął cosik mamrotać i ludzi rozganiał, aż go sołtys musiał usunąć z oczu.
Ale i tak mało kto zważał na niego w tem ciężkiem strapieniu, co jak kamienie przywaliło wszystkie dusze; słuchali wciąż opowiadań, drepcząc ze stajni na drogę i znawrotem, nie wiedząc, co począć, bezradni i docna wystraszeni, aż któraś rzuciła na głos:
— To cygańska robota!
— Prawda, w lesie stoją! penetrowały wczoraj!
— Nie kto drugi ukradł, nie! — zerwały się burzliwe głosy.
— Lecieć do nich i odebrać, a sprać złodziejów! — wrzasnęła Gulbasowa.
— Na śmierć zakatrupić za taką krzywdę!
Wrzask buchnął ogromny ku wschodzącemu właśnie słońcu, kołki zaczęły rwać z płotów, trząchać pięściami, kręcić się wkółko, to gdziesik już naprzód wybiegać z krzykiem, kiej nowa sprawa się wydała.