Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 210 —

Ozgniewało to Płoszkową, że, ująwszy się pod boki, pysk na niego wywarła:
— A mam gdziesik... za pazuchą... wójtowe przykazy! Nasza to sprawa? prosilim ich? czas mamy la strażników, co? Nie psy jesteśmy, co na leda gwizd do nogi się zlatują! Potrza im czego, niech przyjdą i pytają! Jedna droga! Nie pójdziemy! — zawrzeszczała, wybiegając na drogę do gromadki wylękłych kobiet, zbierających się nad stawem.
— Do roboty, kumy, w pola, kto ma sprawę do gospodyń, powinien wiedzieć, kaj nas szukać. Hale, niedoczekanie ich, byśmy na bele przykaz rzucały wszystko i szły wystawać pod drzwiami, kiej psy, trąby jedne! — krzyczała, srodze zaperzona.
Gospodynią była po Borynach pierwszą, to posłuchały jej, rozlatując się kiej spłoszone kokoszki, że zaś już większość w polach robiła od rana, pusto się zrobiło na wsi, dzieci jeno kajś niekaj bawiły się nad stawem i staruchy wygrzewały się pod słońce.
Juści, że pisarz się zeźlił i sielnie sklął sołtysa, ale rad nierad musiał poleźć w pola. Długo uganiali się po zagonach, rozpytując ludzi, czy kto czego nie wie o pożarze na Podlesiu. Rychtyk to samo powiedali, co i on wiedział, bo kto by się to wydał z tem przed strażnikami, co la siebie taił?
Czas jeno stracili do południa, nałazili się po wertepach i zabłocili po pasy, gdyż role były jeszcze miejscami przepadziste, a na darmo.
Tak byli tem rozgniewani, że skoro przyszli do Boryny opisywać ów podkop, starszy klął na czem