Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 144 —

— Skąd?.. a samo tak z głowy pod palce przychodzi!
Uradowana była!
— Dobrodziejowiby parę zanieść!
— Święcił jutro będzie, to mu podam, może weźmie...
— Takie śliczności, że dobrodziej nie widzieli!.. zdziwują się wielce! — mruknęła urągliwie Hanka, gdy Jagna poszła na swoją stronę, bo już późno było.
Na wsi też długo w noc siedzieli tego wieczora.
Chmurno było na świecie i ciemno, choć spokojnie; młyn jeno turkotał zawzięcie, a po chałupach prawie do północka świeciło się w oknach, że kładły się światła na drogi, a kajś niekaj aż na stawie się trzęsły wraz z wodą: majstrowali ano świąteczne przyodziewy i kończyli jeszcze roboty.
Sobota zaś przyszła całkiem ciepła i mgłami rzadkiemi otulona, ale tak jakoś weselnie było na świecie, że naród chociaż po ciężkiej pracy wczorajszej, żwawo się podnosił do nowych utrudzeń i turbacyj.
A przed kościołem wnet się zatrzęsło od przekrzyków i biegów, bo jak to było we zwyczaju odwiecznym, w każdą Wielką Sobotę, zebrali się zaraz rankiem, chować żur i grzebać śledzia, jako tych najgorszych trapicieli przez wielki post. Nie było parobków ni starszych, to zmówiły się na to same chłopaki, jeno z Jaśkiem Przewrotnym na czele, porwali gdziesik wielki garnek z żurem, do którego jeszcze dołożyli różnych paskudności.
Witek dał się namówić i poniósł garnek na ple-