Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/099

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 97 —

odbierając, aż w końcu, zmęczona i rozbolała, przywołała Jóźki.
— Przyodziej się pięknie i rozniesiesz po ludziach...
— Jezus, tylachna wszystkiego!...
— Cóż poredzić, kiej trzeba! Sam Maciek stłoczy, ale sam nie wyskoczy! Te dłuższe nieś stryjnie najpierw, zbójem na mnie patrzy, pyskuje, ale nie ma rady; to ci z miseczkom wójtom, łajdus on, ale z Maciejem żyli w przyjacielstwie i może być w czem pomocny; cała kiszka, kiełbasa i kawał boczku la Magdy, la kowali. Niech nie szczekają, że sami zjadamy ojcowego świniaka; juści, całkiem im tem pyska nie zatka, ale przyczepkę będą miały mniejszą... Pryczkowej tę tu kiełbasę: harda, wynośliwa, pyskata, ale z przyjacielstwem szła pierwsza... Kłębowej ten ostatni...
— Dominikowej to nie ślecie?
— Później się da, po połedniu... juści, że trzeba... z taką to jak z tem łajnem: nie porusz i jeszcze z dala obchodź. Noś posobnie, ino nie zagaduj się tam z dzieuchami, bo robota czeka.
— Dajcie i Nastce, one takie biedne, nawet na sól nie mają... — prosiła cicho.
— Niech przyjdzie, to dam niecoś. Ociec, la Weronki zabierzecie, miała wczoraj zajrzeć...
— Młynarzowa ją przed wieczorem wezwała sprzątać pokoje, bo pewnikiem goście do nich zwalą na święta.
I długo jeszcze jąkał nowinki, ale Hanka, wyprawiwszy Jóźkę, przyodziała się nieco cieplej i pobiegła pomagać Jagustynce, a poganiać chłopaków.