Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 93 —

stole, kiej te węże czerwone a tłuste i co trochu rozwieszała je na żerdce nad kominem.
— Niech spróbuje! Zmówiły się i z tem przyleciały!
Nie mogła się uspokoić.
— Nim Jambroż wróci, kiełbasy będą gotowe... — zagadywała stara.
Ale Hanka zmilkła, zajęta pracą, a głównie rozmyślaniem, jakby odebrać połcie owe i szynki.
Ogień trzaskał na kominie i tak się galanto buzowało, że w całej izbie było czerwono, w garach parkotały gotujące się różności, z których czyniono kiszki, a dzieci cosik trwożnie gaworzyły nad nieckami z krwią.
— Laboga, jaże me mdli od tych smaków! — westchnął Witek, pociągając nosem.
— Nie wywąchuj, bo możesz co oberwać! Krowy ano pój, siano zakładaj i sieczkę na noc zasypuj... Późno już! Kiedy to obrządzisz?...
— Pietrek zaraz przyjdzie, sam przecie nie uredzę...
— A kajże to poszedł?
— Nie wiecie?... pomaga sprzątać na drugiej stronie!...
— Co? Pietrek! ruszaj bydło obrządzać!
Krzyknęła naraz Hanka w sień z taką mocą, że Pietrek w ten mig poleciał w podwórze.
— A przyłóż kulasów i sama se izbę wyporządź!... widzisz ją!... dziedziczka jakaś, rączków se szczędzi, parobkiem się wyręcza! — wołała rozzłoszczona do ostatka, wywalając jednocześnie na stół z garnka dymiącą się wątrobę i dutki, gdy jakiś wóz zaturkotał i dzwonek zajęczał na dworze.