Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/087

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 85 —

Po prędkim i krótkim obiedzie, jeno tęgo zakropionym, bo Jambroży wyrzekał żałośliwie, jako gorzałka za słaba do tak przesłoniałych śledzi, wzięli się znowu do roboty.
Właśnie był Jambroży ćwiertował wieprza i obrzynał mięsiwo na kiełbasy, a Jagustynka, rozłożywszy połcie na stole, uczynionym ze drzwi, narzynała słoninę, troskliwie ją przesalając, gdy wleciał kowal.
Widno mu było z twarzy, że ledwie się hamował.
— Nie wiedziałem, żeście aż tylego wieprzka sobie kupili! — zaczął z przekąsem.
— A kupiłam i szlachtuję, widzicie!
Strach ją ździebko przejął.
— Sielny wieprzak, daliście ze trzydzieści rubli.
Oglądał go pilnie.
— A słoninę to ma grubą, że szukać! — zaśmiała się stara, podsuwając mu pod oczy połeć.
— I... niecałe trzydzieści dałam, niecałe! — odpowiedziała z prześmiechem Hanka.
— Borynowy wieprzek! — wybuchnął naraz, nie mogąc już powstrzymać złości.
— Jaki to zmyślny: nawet po ogonie rozpozna czyj! — szydziła stara.
— Niby jakiem prawem żeście zarżnęli — zakrzyczał wzburzony.
— Nie wykrzykujcie, bo tu nie karczma, a takiem prawem, że Antek przez Rocha przykazały go zarznąć.
— Cóż tu Antek ma do rządzenia? jego to?
— A juści, że jego!
Skrzepła już w sobie, nabrała mocy do walki.