Słońce już bokiem zaglądało, rozczerwieniając mrocznawą izbę, ptaki radośnie ćwierkały w sadzie, podnosiło się ciepło, bo z dachów kieby szklanemi paciorkami spływał przymrozek, a przez wywarte okno wraz z wietrzykiem porannym buchał krzyk gęsi, trzepiących się w stawie.
Krzątała się po izbie kiej szczygieł, z cichą przyśpiewką, boć to niedziela była i czas nadchodził szykowania się do kościoła z palmami, już owe pędy łozy czerwonej, pokryte srebrzystemi kotkami, stały w dzbanku od wczoraj, pomdlałe nieco, że to im wody zapomniała nalać. Poczęła je właśnie troskliwie cucić, gdy Witek wrzasnął przez drzwi:
— Gospodyni kazali, byście swoją krowę napaśli, aż z głodu ryczy!
— Powiedz, że wara jej do krowy mojej! — odkrzyknęła w cały głos, nasłuchując, co tamta wyszczekuje na odzew.
— A pyskuj, póki ci gęba nie ustanie: nie dowiedziesz me dzisiaj do złości!
I jęła najspokojniej wybierać ze skrzyni ubiory, rozkładając je po łóżku, rozpatrując, w jakie by się przyodziać do kościoła; naraz, kiej ta chmura padnie na słońce, iż się wszystek świat przyciemni, tak-ci i w niej dziwnie pomroczało. Pocóż się to przybierać będzie i stroić? dla kogo?
La tych babskich ślepiów, zazdrośnie taksujących każdą jej wstążkę i potem zato obnoszących ją na ozorach?
Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/054
Ta strona została uwierzytelniona.
— 52 —
![](http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/a/a3/W%C5%82adys%C5%82aw_Stanis%C5%82aw_Reymont-Ch%C5%82opi_Tom_III.djvu/page54-646px-W%C5%82adys%C5%82aw_Stanis%C5%82aw_Reymont-Ch%C5%82opi_Tom_III.djvu.jpg)