Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 47 —

Bosa jeszcze była, w koszuli, ździebko rozespana i taka urodna, a jakowemś prażącem ciepłem buchająca i lubością, że powiódł po niej zmrużonemi ślepiami.
— Wiecie — przysunął się tuż do niej — organista wygadał się przede mną, że stary musi mieć sporo gotowego grosza, bo jeszcze przed Godami chciał dać chłopu z Dębicy całe pięćset rubli; o procenta się jeno nie zgodzili. Muszą te pieniądze być schowane gdzie w chałupie... Uważajcie pilnie na Hankę, bo jakby chyciła przed nami, już by ich ludzkie oko nie zobaczyło... Moglibyście zwolna, kryjomo przepatrywać wszystkie kąty, jeno by nikto się nie pomiarkował... Słuchacie to?
— Coby zaś nie! — okryła ramiona zapaską, bo jakby ją obmacywał temi złodziejskiemi ślepiami.
Przeszedł się kołujący po izbie i niby odniechcenia zaglądał za obrazy, wyszukując przytem pilnie, gdzie popadło.
— Macie to klucz od komory? — Łypnął ślepiami na małe, zawarte drzwi.
— A wisi na Pasyjce pod oknem.
— Dłutam mu pożyczył, będzie już z miesiąc, a teraz mi potrzebne i nikaj go naleźć nie mogę. Myślę, co tam w rupieciach zarzucone...
— Szukajcie sami, ja go wama nie wyślipiam.
Odstąpił od drzwi, bo rozległ się w sieni głos Hanki, klucz na miejscu powiesił i za czapkę wziął.
— To jutro poszukam... pilno mi bieżyć do dom... Rocho przyjechał?
— Ja to wiem? Spytajcie Hanki!