Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/043

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 41 —

A stróżowała pilnie: toć Antkowy też był gront, a stary ledwie zipał i mógł leda pacierz wyciągnąć kulasy.
Wiadomo przecież, iż któren pierwszy dopadnie dziedzictwa i wczepi weń pazury, to i niełacno go oderwać i prawo za sobą będzie miał.
Co jej tam znaczyły kowalowe krzyki a groźby, któremi jej bronił wstępu, srodze zgniewany, iż go uprzedziła!
Pytać się to miała kogój o przyzwoleństwo, chyciła się ziemi, a jak ta suka warowała i broniła swojego, pewna rychłej śmierci starego i że Antka wezmą, bo ją był o tym uprzedził Rocho.
To i komu się to miała oddać w opiekę? Kiej wiadomo, że jak się sam człowiek nie przyłoży, to mu i Pan Jezus nie dołoży.
Nie płaczem i skamlaniem dochodzi się swego, a jeno tymi kwardemi, nieustępliwemi pazurami — wiedziała ci ona już o tem, wiedziała!
Więc choć i Antka wzieni, uspokoiła się rychło, bo co poredzisz przeciw doli, człowieku? czem się oprzesz, kruszyno?
Gdzie zaś to był i czas na długie lamenty i wyrzekania, kiej tylachne gospodarstwo wzięła na swoją głowę!
Przeciech sama ostała, kiej ten kierz na rozdrożnem wywieisku, jeno że się nie cofnęła przed robotą, ni ludzi nie ulękła. A przeciwko niej była Jagna; byli kowalowie, zawzięci na nią, że niech Bóg broni; był wójt, któren był swoje zamysły na Jagnę powziął i bez to