Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/032

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 30 —

— Widzę zawdy i do samej śmierci nie zabaczę, jak ich brali...
— Wzieni mojego z chłopakami... wzieni Płoszków...
— Wzieni Pryczków...
— Wzieni Gołębiów...
— Wzieni Wachników...
— Wzieni Balcerków...
— Wzieni Sochów...
—...a tyla jeszcze drugich wzieni, że więcej niźli pięćdziesiąt chłopa popędzili do kreminału...
Że i rozum ludzki nie poradzi wypowiedzieć, co się tutaj działo... jakie płacze się krwawiły, tych wrzasków lamentliwych... ni tych przekleństw strasznych.
A tu zwiesna nadeszła, śniegi rychło spłynęły, role podeschły, ziemia aż się prosi o obróbkę, czas na orki, czas na siewy, czas na wszystkie roboty, a robić niema kto!
Wójt jeno ostał, kowal i tych kilku staruchów ledwie się ruchających, a z parobków jeden ino głupawy, Jasiek Przewrotny!
A tu i czas przychodzi rodów, że już poniektóre zległy, krowy się też cielą, lągi wszędzie, o chłopach też trza myśleć i podwozić im to pożywienie, to grosz jaki, albo i tę czystą koszulę, a roboty innej tyla, że już i niewiada, za co się przódzi brać, samym przecie nie uradzi, a najemnika dostać nie można po drugich wsiach, boć kużden sobie przódzi obrobić musi...
— Nie puszczą ich to rychło?