Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom III.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 18 —

Westchnęła żałośnie, podnosząc się na nogi.
Dziwnie jednak zasłabła, kłuło ją w piersiach, kaszel męczył, że ledwie się mogła ruchać, odpoczywając co chwila.
— Żeby choć do sianokosów dociągnąć, albo i do żniw pierwszych — marzyła, słodko przywierając oczyma do chałup coraz bliższych.
— A potem już się położę i zamrę ci, Jezu kochany, zamrę... — jakby się tłumaczyła lękliwie z tych grzesznych nadziei.
Ale wraz spadła na nią troska: kto to ją przyjmie do chałupy na ten czas skonania?
— Poszukam se dobrych i czujących ludzi, a może i jaki grosz przyobiecam, to się łacniej zgodzą... Juści! komu ta niewola kłopotać się cudzymi, a chałupę sobie mierzić.
Aby się to mogło stać u Kłębów, krewniaków, nawet pomyśleć nie śmiała.
— Tylachna dzieci, w chałupie ciasno, a to i drób teraz się lęgnie, i trza mu miejsca, i nie honor byłby dla takich gospodarzy, by pod ich dachem krewniackie dziadówki pomierały...
Rozmyślała bez żalu, wchodząc na drogę, biegnącą po grobli, wyniesionej nieco, by chronić staw od wylewów na niskie łąki a kapuśniska.
Młyn stojał pobok grobli, jeno tak nisko, że omączone dachy wystawały nieco nad drogą, trząsł się cały i z głuchym łoskotem pracował.
A z lewa staw świecił się ano, słońce wlekło się złotemi włosami po cichej, rozmodrzonej od nieba wo-