Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 267 —

wszystkich cudów, przez najgłębsze kręgi zdumień i oczarowań. Jawy kołysały się w cieniach, po niebie błądziły, wyrastały z każdem spojrzeniem oczu, przez serca płynęły, aż chwilami przytajali oddechy, zamierali z trwogi i, przyparci do siebie, oniemieli, zalękli, wpatrywali się w bezdenną, skłębioną głąb marzenia, aż rozkwitały im dusze w kwiat zdumień, w prześwięty kwiat wiary i modlitewnych uniesień, że padali na samo dno podziwu i niepamięci.
A potem, powracając do przytomności, długo błądzili oczyma zdumionemi po nocy, nie wiedząc dobrze, zali są jeszcze między żywe, zali w nich się stawały te cuda, zali nie sen to wszystko, nie omamienie!..
— Nie bojasz się, Jaguś, co?
— Dyćbym za tobą poszła w cały świat, na śmierć! — szepnęła z mocą, tuląc się do niego zapamiętale...
— Czekałaś to na mnie? — zapytał po chwili.
— Jakże! Kto ino w sienie wszedł, to aż me podrywało... potom przeciech jeno poszła do Kłębów... poto... myślałach, że się nie doczekam...
— A kiej wszedłem, to udałaś, że mnie nie widzisz...
— Głupi... miałam patrzeć, żeby co pomiarkowali! ale mę tak w dołku ścisnęło, że dziw nie spadłam ze stołka... ażem wode piła na strzeźwienie...
— Najmilejsza moja!..
— Siedziałeś ztyłu, czułam, ale bojałam się popatrzeć na ciebie, bojałam się zagadać... a serce to mi się tak tłukło, tak kołatało, że ludzie musieli słyszeć... Jezus! o małom nie krzykała z kuntentności!..