Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 261 —

Ale ksiądz szykował się gdziesik do drogi, a do bezbożnika iść nie chciał.
— Co Pan Bóg opuści, djabli zabrać muszą, nic tam już po mnie... — i pojechał na karty do dworu.
Zapłakała gorzko z frasunku, przyklękła przed oną figurą Częstochowskiej i tym szlochem krwawym, tym skrzybotem serdecznym skamlała o zmiłowanie.
Ulitowała się nad nią Panienka Święta i przemówiła:
— Nie płacz, kobieto, wysłuchane są twoje prośby...
I schodzi do niej z ołtarza, jak stała, w koronie złotej, w onym płaszczu modrym, zasianym gwiazdami, z różańcem u pasa... jaśniejąca dobrotliwością... Przenajświętsza i gwieździe zarannej podobna... Kobieta padła przed Nią na twarz.
Podniosła ją świętemi rączkami, otarła te łzy żałośliwie, przytuliła do serca i powiada tkliwie:
— Prowadź do chałupy, może ci co poredzę, służebnico wierna.
Obejrzała chorego i zafrasowało się wielce serce miłościwe.
— Bez księdza się nie obejdzie, kobietą jeno jestem i takiej mocy nie mam, jaką Jezus dał księżom! Łajdus on jest, o naród nie dba, zgoła zły pasterz, odpowie zato srogo, ale on jeden ma moc rozgrzeszania... Sama pójdę po tego kostyrę do dworu... Naści różaniec, broń nim grzesznika, póki nie przyjdę.
Ale jak tu było iść?.. noc ciemna, wiater, deszcz, błocko, kawał drogi, a do tego djabli wszędzie psocili