Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 184 —

poratunku szukając, uciekać nawet pragnęła, ale stał pobok i tak patrzał, taki żar buchał od niego, takie kochanie w niej wzbierało, że wmig zapominała o wszystkiem.
Ciągnęło się to dosyć długo, bo Antek już gorzałkę stawiał całej kompanji. Żyd chętnie dawał i każdą kwartę dwa razy na drzwiach znaczył.
Że zaś całej kompanji zaczęło w głowach się mącić, to kupą poszli tańcować, by się nieco otrzeźwić, juści że i Antek z Jagusią tańcowali na przedzie.
Wyszedł na to z alkierza Boryna, przywiedły go kobiety zgorszone, popatrzył i wnet się we wszystkiem pomiarkował, złość go poderwała sroga, zakąsił ino zęby, zapiął pętle kapoty, czapę nacisnął i jął się przebierać do nich. Ustępowali mu z drogi, bo blady był kiej ściana i oczami dziko świecił.
— Do domu! — powiedział głośno, gdy nadlecieli i chciał ją chycić za rękę, ale w ten mig Antek zakręcił w miejscu i poniósł dalej, że próżno chciała się wyrwać.
Poskoczył wtedy Boryna, rozwalił koło, wyrwał ją z Antkowych ramion, nie popuścił i, nie spojrzawszy nawet na syna, wiódł z karczmy.
Muzyka raptem ustała, cichość znagła padła na wszystkich, że stanęli jak wryci, nikt się i słowem nie ozwał, miarkowali bowiem, że staje się coś strasznego, gdyż Antek rzucił się za nimi, roztrącił ciżbę kiej snopki i wybiegł z karczmy, ale skoro go jeno mróz owionął, zatoczył się na drzewo, leżące przed domem, i padł w śnieg, rychło się jednak podniósł i dognał ich na skręcie drogi koło stawu.