Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 115 —

— Jaguś! Jaguś!
Wstrząsnęła się i omal nie padła ze wzruszenia, tak głos ten przeszył ją lubością, jako tem ostrzem przesłodkiem i radością.
— Wyjdź którego dnia za bróg... o każdym wieczorze czekał będę... nie bój się... pomówić mi z tobą pilno... wyjdź... — szeptał namiętnie, i tak blisko, tak blisko, aż ją twarz paliła od jego oddechów...
Nie odpowiedziała, sił jej zbrakło, głos uwiązł w gardle, serce dygotało i tak biło, że chyba słyszeć musieli dokoła — ale uniosła się nieco, jakby już iść chciała tam... gdzie prosił... gdzie miłowaniem nakazywał... za bróg...
W czas jakoś gruchnęli pierwszą kolędę, kościół zatrząsł się od śpiewów, że ona opamiętała się nieco i usiadła, rozglądając się po ludziach i po kościele...
Ale Antka już nie było, odsunął się nieznacznie i zwolna wycofał aż na cmentarz.
Długo stał na mrozie, pod dzwonnicą, rzeźwił się i nabierał powietrza, przytomniał... ale taka radość rozpierała mu serce, taki krzyk miał w sobie, taki wicher mocy, że nie słyszał śpiewu, jaki bił z drzwi kościelnych i szedł na świat, ni jakichś cichych, skamlących głosów, rozlegających się w dzwonnicy... Nic, o niczem nie wiedział, nabrał garść śniegu i połykał chciwie, a potem skoczył przez mur, na drogę — i poniósł się jak wicher na pola.