Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 315 —

— Zabawia drugich i najbardziej pyskuje, a Jambroży także.
— Jeszczeby nie, kiej na takiem weselu są, u takiego gospodarza! Nie wiesz, co u Antków? — zapytał cicho.
— Jakże, skoczyłam do nich na zmroku, dzieciom poniesłam mięsa, placków, to chleba... Z chałupy me wypędził i ciepnął za mną, com przyniesła... Zawziął się sielnie i taki zły, taki zły... a bieda u nich w chałupie i ten płacz... Hanka ino się kłóci z siostrą, że się już pono i do kudłów brały.
Nie odrzekł na to, nos ostro wycierał, a prędzej dychał jakoś.
— Józia — rzekł po chwili — klacz postękuje jakoś i pokłada się już od wieczora, pewnie jest na oźrebieniu... trzaby przypilnować. Picie jakie narządzić. Jak to se stęka! Biedota kochana, a ja nic nie potrafię pomóc... okrutniem słaby... bez mocy całkiem...
Zmęczył się i zamilkł, i jakby zasypiał.
Jóźka odeszła śpiesznie.
— Cesiu! Ceś, Ceś... — zawołał, przytomniejąc.
Klacz zarżała przeciągle i rzuciła się na uwięzi, aż łańcuch zabrzęczał.
— Podjem se choć raz dosyta! Dostaniesz piesku swoje, dostaniesz, nie skomlij ino...
Wziął się ostro do kiełbasy, ale nie mógł, nie chciało mu się zupełnie, rosło mu w ustach.
— Mój Jezus, tyle kiełbasy, tyle mięsa... a nie mogę...całkiem nie mogę.