Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 293 —

Darmo go Witek prosił i za rękaw ciągał, dziad, jakby nie słyszał i nie wiedział, co się z nim dzieje, potaczał się ino, a śpiewał zapamiętale ciągle tę samą śpiewkę.
Pobiegł do Jagustynki, że to i ona znająca była na chorobach, ale stara z kumami siedziała w komorze, i tak se przepijały krupnikiem, tak se dogadzały piwem, a tak wraz gadały i jazgotały śpiewaniem, że ani jej było o czem mówić. Raz i drugi skamlał, by szła do Kuby, to go wkońcu wyciepnęła za drzwi, i coś niecoś pięścią przyłożyła na drogę; z płaczem poleciał do stajni, tyle ano wskórawszy.
A że Kuba był zasnął znowu na te chwile, więc zakopał się w słomę, przyokrył łachami na głowę i spał.
Dobrze po śniadaniu, obudziło go porykiwanie krów głodnych i niewydojonych i piekłowanie Jagustynki, która, zaspawszy jak i drudzy, krzykiem nadrabiała przy obrządzaniu gospodarstwa.
Dopiero kiej coś niecoś zepchnęła roboty, zajrzała do Kuby.
— Dopomóżcie, poredźcie — prosił cicho.
— A to się ożeń z młódką, a wnet się wylekujesz! — zaczęła wesoło, ale skoro się przyjrzała jego twarzy sinej i obrzękłej, spoważniała prędko. — Księdza ci więcej potrzeba niźli dochtora! Cóż ja ci poredzę, co? Zamówiłabym, okadziła, a bo to pomoże?.. Widzi mi się, żeś ty już chory na śmierć, na czystą śmierć...
— Zamrę?
— W Boskiej to mocy, ale widzi mi się, że Kostusi z pazurów się nie wypsniesz.