Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 204 —

nigdy jeszcze nie widziano tyle ptactwa razem — patrzano długo, ze smutkiem dziwnym, aż zniknęły w borach. Patrzano, wzdychano ciężko, jaki taki znak krzyża położył na czole w obronie przed złem, i jęli się przyodziewać do kościoła i wychodzić, bo dzwony wciąż jęczały głucho, a z drugich wsi już szli ludzie drogami, majaczyli wskroś mgieł po ścieżkach i dróżkach.
Smutek przejmujący padł na wszystkie dusze; jakaś dziwnie bolesna cichość omotała serca — cichość rozpamiętywań żałośliwych i wspominek o tych, co już byli odeszli tam, pod te brzozy zwieszone, pod te czarne, pochylone krzyże...
— Mój ty Jezu kochany! Mój Jezu! — wzdychali i podnosili szare jak ta ziemia twarze i topili oczy beztrwożne w tajemnicy i szli spokojnie składać ofiary i pacierze za zmarłych.
Wieś była jakby zatopiona w ciężkiej, żałośliwej ciszy — jeno jękliwe, proszalne śpiewania dziadów z pod kościoła dochodziły czasami.
I u Borynów ciszej było niźli zwyczajnie, chociaż tam, we środku, siedziało piekło przytajone, gotowe za lada czem wybuchnąć...
Jakże, dzieci wiedziały już o wszystkiem.
A wczoraj, w niedzielę wyszły pierwsze zapowiedzi starego z Jagusią...
W sobotę to jeździli do miasta, gdzie u rejenta zapisał Boryna sześć morgów Jagusi... Wrócił późno i z twarzą podrapaną, bo że był ździebko napity, to już na wozie chciał był Jagnę brać, ale tyla wziął, co pięścią a pazurami mu dały.