Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 150 —

— A ino, telo że ta ździebko, może ze trzy płachty ostało na zagonie.
Poszła do komory się przebrać i wkrótce już się zwijała po izbie i narządzała jedzenie, pilnie poglądając i ciekawie na starego, któren siedział w głębokiem milczeniu, patrzał w ogień, przebierał ziarna różańca i poruszał ustami. A gdy siadali do kolacji, stara położyła łyżkę dla niego i zapraszała.
— Ostajcie z Bogiem... zajrzę tu jeszcze, bo może i w Lipcach ostanę na dłużej...
Uklęknął na środku izby, pochylił się przed obrazami, przeżegnał i wyszedł.
— Kto to? — zapytała Jagna zdziwiona.
— Wędrownik ci to święty, od grobu Jezusowego idzie... dawno go znam, bo już tu nieraz bywał i przynosił świętości różne... Jakoś ze trzy roki temu...
Nie skończyła, bo wszedł Jambroży, pochwalił Boga i usiadł przed kominem.
— Ziąb taki i plucha, że aże mi moja drewniana noga skostniała.
— Wam też po nocy i takim błocku łazić... nie siedzielibyście to w chałupie i pacierze se przepowiadali... — mruczała Dominikowa.
— Cniło mi się samemu, tom do dzieuch wyszedł i do ciebie Jaguś pierwszej wstąpiłem...
— Kostucha waszej dziewusze na imię...
— Z młodszymi hula, a o mnie całkiem zabaczyła!..
— Ale?... — zagadnęła Dominikowa pytająco.
— Prawdę mówię. Dobrodziej był z P. Jezusem u Bartka za wodą...