Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 142 —

chat, do obór, do sadów, aż bydło ryczało z trwogi, drzewa się przeginały z głuchym jękiem, a ludzie wzdychali żałośnie w strasznej tęsknocie — w nieutulonej tęsknocie za słońcem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Deszcz mżył bezustannie, jakoby kto drobnem szkliwem przysłaniał świat, że Lipce całe tonęły w gęstych tumanach szarugi, z pod której tylko gdzie niegdzie czerniały dachy, to obmoknięte płoty kamienne lub te brudne kołtuny dymów, co się wiły nad kominami i wlekły po sadach.
Cicho było we wsi, tylko gdzie niegdzie młócono po stodołach, ale i zrzadka, bo wieś cała była na kapuśniskach.
Pustka leżała na błotnistej, rozmiękłej drodze i pusto było w obejściach i przed domami, czasami tylko ktoś zamajaczył we mgle i ginął wnetki, że tylko człapanie trepów po błocie było słychać, albo wóz, naładowany kapustą, wlókł się wolno od torfowisk i rozganiał gęsi, brodzące za liściami, spadłemi z wozów.
Staw szamotał się w ciasnych brzegach i przybierał ciągle, bo aż się przelewał w niższych miejscach na drogę po Borynowej stronie, sięgał płotów i bryzgał pianą na ściany chałup.
Cała wieś była zajęta wycinaniem i zwożeniem kapusty; pełno jej było po klepiskach, sieniach i izbach, a jak u niektórych i pod okapami siniały kupy główek.
Przed domami, wystawione na deszcz, mokły ogromne beczki.