Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 120 —

— Jak wszystkie dziewki — powiedziała organiścina pogardliwie.
— Juści że gładka. Udała się dzieucha, to też niema tygodnia, żeby kto do niej z wódką nie posyłał.
— Przebierna! Stara myśli, że co najmniej to już jaki rządca zjedzie po nią i parobków odgania... — szepnęła zjadliwie.
— Bo mógłby ją wziąć i taki, co siedzi choćby i na włóce... warta tego...
— To tylko wam posłać swatów, Macieju, kiedy ją tak chwalicie! — zaczęła się śmiać, a Boryna już się nie ozwał ni słowem.
— Hale, taki tam łachmytek miescki, wielga mi osoba, co ino gospodarskim kurom pod ogon uważa, czy la niej jajków nie niesą, abo i ludziom w garście będzie się ta przekpiwała z rodowych gospodarzy! Wara ci od Jagusi! — myślał, zeźlony silnie, i ino poglądał przed się, na czerwieniejący zapaskami wóz Dominikowej, któren ostawał coraz dalej, bo Jasio tęgo prażył konie, że rwały z kopyta, aż się błoto otwierało.
Próżno organiścina pogadywała o tem i owem, kiwał głową, cosik tam mamrotał pod nosem i tak się zawziął, że ozwać się nie chciał ni słowem jednem.
I skoro tylko wjechali na wyboisty bruk miasteczka, zesiadł z bryczki i jął dziękować za podwiezienie.
— Pod wieczór wracamy, chcecie, to się przysiądźcie do nas — proponowała.
— Bóg zapłać, mam przeciech swoje konie. Powiedziałyby, że się do kalikowania godzę, na pomoc-