Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 114 —

Kuba byłby go za nogi ułapił z radości, ino śmieć nie śmiał, to nadział czapę i poszedł rychło, jako że i czas było spać, bacząc na jarmark jutrzejszy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jakoż i nazajutrz, jeszcze przed świtaniem, że nieledwie po drugich kurach, a już na wszystkich drogach i ścieżkach do Tymowa ruszali się ludzie.
Kto jeno żył, to z całej okolicy walił na jarmark.
Nad ranem upadł mocny deszcz, ale po wschodzie przetarło się nieco, ino niebo było zasnute buremi chmurzyskami, a nad nizinnemi ziemiami wisiały mgły szare, kieby zgrzebne płótna, docna przemiękłe, i po drogach szkliły się kałuże, a gdzie niegdzie po dołkach błoto chlupało pod nogami.
I z Lipiec wychodzono od wczesnego rana.
Na topolowej drodze za kościołem i hen, aż do lasów, widny był łańcuch wozów, toczących się wolno, krok za krokiem, taka ciżba była, a bokami, po obu stronach ino się mieniło od czerwonych wełniaków i białych kapot chłopskich.
Tyle narodu szło, jakby wieś cała wychodziła.
Szli gospodarze co biedniejsi, szły kobiety, szły parobki i dziewczyny, i komornicy też szli, a i biedota sama najemnicy takoż ciągnęli, bo jarmark to był ten, na którym godzono się do robót i zmieniano służby.
Kto co kupić, kto sprzedać, a jensi byle jarmarku użyć.
Któren wiódł na postronku krowinę abo i ciołaka, kto zaś gnał przed sobą maciorę z prosiętami, co ino