Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 94 —

taki, że i do rany przyłóż... to znowu całe tygodnie ledwie bąknie jakie słowo i ani spojrzy... nic, jeno medytuje a medytuje... Prawda, że ma i o czem! Bo i ten ociec nie mógłby to już gront im odpisać, nie czas to staremu iść na wycug... A dyć dogadzałaby mu, że i rodzonemu nie byłoby u niej lepiej...
Chciała przysiąść do Kuby, ale przypiął się plecami do brogu i udawał, że śpi, choć mu słońce świeciło prosto w oczy, dopiero gdy zniknęła za węgłem stodoły, podniósł się, otrzepał ze słomy i wolno jął się przebierać pod sadami ku karczmie... paliła go ano ta złotówka...
A karczma stała na końcu wsi, za plebanją, na początku topolowej drogi.
Ludzi było mało co; muzyka czasem pobrzękiwała, ale nikto nie tańcował jeszcze, za rano było i młodzi woleli gzić się w sadzie albo wystawać na podjeździe i pod ścianami, gdzie na świeżych, żółtych jeszcze belkach siedziało sporo dziewczyn i kobiet, a w wielgiej izbie z czarnym, okopconym pułapem pusto prawie było, małe przepalone szybki przesiewały czerwone przedzachodnie światło tak słabo, że ino smuga leżała na powybijanej podłodze, a w kątach mrok zalegał. Jakieś ludzie siedzieli za stołami pod ścianą, ale rozeznać nie rozeznał, kto taki?
Jeden Jambroży z brackim od światła stojał pod oknem z buteleczką w garści; przepijali gęsto do siebie i pogadywali...
— Tańcują, kiej muchy w smole! Jewka a ruchajże się. Ganiała gdziesik po nocy, a teraz śpi w tańcu!