Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/072

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 62 —

— Ty złodzieju świński! ty zbóju! ty!.. — i rozczapierzyła palce, jakby go chycić chciała.
Ale Bartkowa rzuciła się do niej z krzykiem.
— Co, biłabyś go, suko jedna, biłabyś, czarownico, kacie synowski, ty!
— Uciszyć się — zawołał sędzia.
— Stulta pyski, kiej sąd mówi, bo waju wyciepnę na osobność! — poparł Jacek, podciągając parcianki, bo mu się był obertelek oberwał.
Uciszyło się zaraz, a baby, że to blisko było do chwycenia się za łby, stały już cicho, ino się oczami jadły a wzdychały ze złości...
— Mówcie Bartłomieju, mówcie wszystko a prawdę.
— Prawdę?.. Samą czystą kiej szkło prawdę rzeknę, rzetelnie powiem, kiej na spowiedzi, kiej gospodarz do gospodarzy, kiej swój do swojaków, bom gospodarz z dziada pradziada, a nie komornik, nie prefesjant jaki abo i jenszy miescki zdzier.
To tak było.
— Patrz dobrze w głowę, byś czegój nie przepomniał — radziła.
— Nie przepomnę, Magduś, nie. To było tak. Szedłem se... a baczę, że to rychtyk zwiesna była... i za wilczym dołem, wedle Borynowej koniczyny... idę se i mówię pacierz, bo, na ten przykład, przedzwonili już na Anioł Pański... nocka też szła... idę se... jaż tu słyszę: głos nie głos?.. Loboga, myślę se: chrząka i nie chrząka?.. Oglądnąłem za się — niczegój nie widno, cicho całkiem.