Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 37 —

cił dziad, obmacując miski, które przed nim postawiła wójtowa.
Żachnął się Boryna, ale zamedytował głęboko, że mu to samemu do głowy nie przyszło. Boć jaka się tam kobieta nadarzy, a zawżdy z nią lepiej, niźli samemu biedować...
— Która i głupia i niemrawa, która znów kłótnica, która do chłopskich kołtunów sięgająca, która paparuch a latawiec po muzykach i karczmach, a zawżdy chłopu z nią lepiej i wygoda — ciągnął dziad, pojadając.
— Dopieroby na wsi wydziwiali — powiedział Boryna.
— Hale — ludzie wama zwrócą krowę abo i co poradzą, abo i kiele gospodarstwa chodzić będą, abo się nad wami użalą — zagadała gorąco wójtowa.
— Albo i ciepłą pierzynę narządzą — zaśmiał się wójt. — A we wsi tyle jest dziewuch, że jak się idzie między chałupami, to bucha kiej z pieca...
— Ale, widzisz go, rozpustnik... czego mu się zachciewa...
— A Zośka Grzegorzowa na ten przykład, śmigła, piękna i wiano niezgorsze.
— A cóżto Maciejowi potrza wiana, nie gospodarz to pierwszy we wsi.
— Ktoby ta miał dobra i grontu dosyć — zaoponował dziad.
— Ni, Grzegorzowa nie la nich — podjął wójt — za mdła i młódka to jeszcze.
— A Jędrkowa Kasia — wyliczała dalej wójtowa.