Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/037

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 27 —

Nie odrzekł nawet, jakby nie słyszał, że ona nie śmiała powtórzyć i już sama poszła udziabywać trzaski z pni — i milczał zły, zmęczony całodzienną pracą srodze, i patrzył teraz na staw, na drugą stronę, w duży dom, świecący białemi ścianami i szybami okien, bo zachód bił w niego. Pęki czerwonych georginij wychylały się z za kamiennego płotu i paliły jaskrawo na tle ścian, a przed chałupą, w sadzie, to między opłotkami uwijała się wysoka postać — ale twarzy rozeznać nie można było, bo co chwila ginęła w sieni — to pod drzewami.
— Śpią se kiej dziedzic, a ty parobku rób — mruknął ze złością, bo ojcowe chrapanie rozlegało się aż na ganku.
Poszedł na podwórze i raz jeszcze przyjrzał się krowie.
— Juścik ojcowa krowa, ale i nasza strata — rzekł do żony, która, że to Kuba przywiózł ziemniaki z pola, rzuciła łupanie drzewa i szła do woza.
— Doły jeszcze nie wyporządzone, to trza zesuć na klepisko.
— Kiej ociec mówili, żebyś na klepisku krowę z Kubą obdarł i wyporządził.
— Zmieści się i krowa, zmieszczą się i ziemniaki — szeptał Kuba, otwierając wierzeje stodoły narozcież.
— Ja ta nie jestem drzyk, cobym krowę obłupiał ze skóry — rzucił Antek.
I już nie mówili, słychać było tylko, grochot zsypywanych na klepisko ziemniaków.