Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/015

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.
    JESIEŃ.
    I.
    . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

    ...Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
    — Na wieki wieków, moja Agato, a dokąd to wędrujecie, co?
    — We świat, do ludzi, dobrodzieju kochany — w tyli świat!... — zakreśliła kijaszkiem łuk od wschodu do zachodu.
    Ksiądz spojrzał bezwiednie w tę dal i rychło przywarł oczy, bo nad zachodem wisiało oślepiające słońce; a potem spytał ciszej, lękliwiej jakby...
    — Wypędzili was Kłębowie, co? A może to ino niezgoda?.. może...
    Nie zaraz odrzekła, wyprostowała się nieco, powlekła ciężko starymi wypełzłemi oczami po polach ojesieniałych, pustych i po dachach wsi, zanurzonej w sadach.
    — I... nie wypędzali... jakżeby... dobre są ludzie-krewniaki. Niezgody też nijakiej być nie było. — Samam ino zmiarkowała, że trza mi w świat. — Z cudzego woza to złaź choć i w pół morza.