Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 90 —

i dadzą — i prosto to zrobią, i szczerze. Umrę — to mi na jakim przydrożnym cmentarzu, gdzie tyle brzóz zielonych, tyle świegotu ptactwa, usypią mogiłę, pokryją darnią, wsadzą wierzbę płaczącą i — pójdą — a o każdej wiośnie, gdy tędy przechodzić będą, rzucą gałąź tarniny lub pęk sasanek leśnych, i będę sobie spał cicho i marzył słodko do nieskończoności, a żył w ich sercach i pamięci dłużej niż tam — na targowicy świata.
I zapominam chwilami, kto jestem, i wydaje mi się, że zawsze tak żyłem i zawsze żyć będę.
Czyż szczęście nie jest spokojem?.. nie kontemplacją, nie mgłą srebrzystą, w której się zwolna człowiek pogrąża i zapomina o wszystkiem, i pozwala się obojętnie nieść falom losu, gdzie się im podoba?...
Łapię się na sentymentalizmie i mówię już trzeźwo.
Basta.

Cielętniki.

Maleńka wioska z kościołem. Odpoczynek. Chleb i mleko wróciły trochę sił, herbata na plebanji — animuszu.
Dokończony kościół czerwieni się i strzela wgórę gotykiem. Postawiono go z dwugroszowych składek, jakie niezmordowanie miejscowy proboszcz od lat dwunastu zbiera od pielgrzymujących, bo parafijka uboga i bardzo mała.
Na cmentarzu stoi lipa-olbrzym, kilkusetletnia. Chłopi z jakąś czcią spoglądali na nią i szeptali:
— Laboga! Wielgolud!..