Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 77 —

— Boże! — myślę sobie, spostrzegłszy obok drogi kawał piaszczystego pola. — Boże! jakże ja byłem głupio cywilizowany! — i ściągam buty, bo mi dolegały okropnie, kładę się w bróździe i po minucie już śpię, zapominając o wszystkiem.
Obudziłem się o świcie, w samą porę.
Byłem napół skostniały i odurzony powietrzem, nie mogłem się podnieść z ociężenia, ani oddychać z jakiegoś okropnego bólu płuc. Zwlokłem się jednak, bo już wszyscy nasi ściągali się pod krzyżem; zresztą nie mogłem chorować, skoro sobie postanowiłem dojść pomimo wszystkiego.
To polami, to lasami, i znowu szliśmy z coraz większym rozmachem siły wewnętrznej, z coraz większem zaparciem.
Słońce paliło, kurz zapierał piersi, zmęczenie obciążało wszystkie członki, trudy obdzierały wprost z ciała, ale we wszystkich oczach i sercach jaśniała coraz więcej — Częstochowa.
Jeszcze nas rozdzielały góry, rzeki, pustki pełne piasków, drogi okropne, skwary, a ona coraz więcej zajmowała miejsca w duszach, coraz więcej je rozpłomieniała.
Szedłem razem z tym tłumem, bo mi z nim było iść coraz lepiej, bom coraz więcej się z nim rozumiał i jednoczył, a zapominał o reszcie świata. Miałem wokoło siebie tyle do widzenia, tyle do słyszenia i wyczuwania, że niepodobna byłoby myśleć o czem innem.