Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 75 —

Przechodząc poprzecznie wieś jakąś, szukam mleka — niema, wody wreszcie — niema. Kompanja przed nami wszystko wypiła, a studnia, jedyna na całą wieś, jest gdzieś w polu. Ha! trudno, dojdziemy przecież kiedyś do wody, ale czuję z pewną trwogą, że każdy ruch zaczyna mi sprawiać ból coraz przykrzejszy, a w dodatku okolica tak brzydka, że rozpacz.
Idziemy wreszcie jakiemś płaskowzgórzem, gdzie i drogi twardsze, i zboża ładniejsze, i krajobraz więcej urozmaicony. Pytamy się ładnych i bardzo czysto odzianych dzieci, które poklękały przy drodze i złożonemi jak do modlitwy rękoma i spojrzeniem żebrzą.
— Jak daleko do Konic?
— O hań! — mówią, wskazując las, czerniejący w odległości jakich wiorst pięciu.
Spojrzeliśmy tylko na siebie rozpaczliwie i idziemy, słodząc tę gorycz i zmęczenie potężne cukierkami, które jedna z „sióstr“ miała przy sobie, i małą sprzeczką, bo „Sprzeczność“ koniecznie mi chciała dowieść, że koniczyna, której ogromny kawał zielenił się bujnie na stoku, jest grochem, a jeżeli nie, to z pewnością gryką.
Głód i pragnienie oszukiwaliśmy w ten sposób, ale zmęczenie nie dało się stłumić.
Odpoczywamy co pół wiorsty, bo „Melancholja“ zaledwie trzyma się na nogach. Przez woal dopatruję jej bolesnego zacięcia ust i wysiłku ostatecznego.
A tu i słońce już zachodzi, stanęło nad cudownie miękko falującą linją wzgórz lesistych, rozpaliło się do czerwoności i bezrzęsą, ogromną kulą zapada. Pra-