Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 69 —

— Rubel ino. Na psa taki zarobek. Łachmytki jedne, idzie to na odpust przez grosza, kiej dziady.
Splunął pogardliwie, wyjął tabakierę i rzekł:
— Zażyj, babo, spracowałaś się sielnie.
Odszedłem, aby nie mącić odpoczynku spracowanym.
Na placu przed kościołem pełno narodu. Nadchodzi kompanja ze Zwolenia, z gub. Radomskiej, coś tysiąc dusz; idą z księdzem na czele i z chorągwiami. Lud rosły i twarze inteligentne. Kobiety w chustkach, okręconych jak zawoje, w wełniakach i zapaskach na ramionach, granatowych w białe poprzeczne pasy.
Odróżniają się od nas strojem, akcentem i jakąś większą ruchliwością.
Oni poszli do kościoła, a ja, że byłem głodny niezmiernie, jeść na plac. Kapuśniak był obrzydliwy, herbata jeszcze gorsza, ale wyboru niema.
Wyspałem się w księżym ogrodzie, na murawie, w cieniu jabłoni, pokrytej zupełnie kwiatem i pszczołami, biorącemi miód. Ażeby się choć trochę obmyć, idę do sadzaweczki, pełnej brudnej i zanieczyszczonej gliną wody. Już tam nad brzegiem myło się dosyć ludzi.
Jakaś siostra wygarnęła masło na szmatkę, ogląda garnek pod słońce, a potem śpiewnie mówi:
— Ty mi, Najświętsza Panno Studziańska, przebacz co powiem, ale tego psubrata lepigarka niech jasna cholera potłucze!
I wali z wielką, płaczliwą irytacją garnek o ziemię.
— To grzech, siostro, tak pomstować przez marną glinę — rzecze surowo brat jakiś.