Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 38 —

wszystko, że co chwila czułem, iż uderzam lub depczę bose nogi sióstr. Prawie wszystkie idą boso, reszta w pończochach obszytych płótnem na podeszwie, lub w łapciach. Mężczyźni przeważnie w butach i łapciach. Tylko prascy bracia paradują w kamaszach. Idę swobodnie, jakoś nie czując zmęczenia. Obok na wozie jakaś tęga, rozrosła kobieta, siedzi i śpiewa z książki, tuż przed nią śpiewają co innego: nie zważa, tylko jakimś dziwnym dyszkantem pieje, a z pod budy wozu odpowiada jej głos męski o bardzo słabem i łagodnem brzmieniu; kobieta coraz to się odwraca i rzuca pytanie:
— Antoś, dobrze ci?
— Dobrze, mamo! — szepcze ktoś z głębi, i śpiewają dalej.
Zajrzałem pod budę. Młody, może dwudziestoletni chłopak, leżał w pierzynach. Żółta twarz odznaczała się słabo od kolorowych powłoczek, śpiewał i suchemi palcami przesuwał ziarna różańca i patrzał przed siebie po polach.
— Antoś, dobrze ci?
— Dobrze, mamo.
Skończyli godzinki, matka z troskliwością niezmiernie delikatną obciska go pierzyną i patrzy mu pieściwie w oczy.
— Chory, bracie serdeczny, chory — mówi, spostrzegając mnie. — Jedziemy prosić Matki Najświętszej o zmiłowanie; może się zlituje nad sierotami...
— Mamo, co to jest to niebieskie? — pyta chory, wskazując kępę wczesnych chabrów w życie przydrożnem, i czarne oczy połyskują mu pożądaniem.