Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 28 —

ła sama, jak kokosz. Pisklęta moje wziął i człowiek i mór, i Pan Bóg. Dwadzieścia lat sieroteńka ja. Ani mnie wnuków, ani familji żadnej, jak ten palec... Cóż mnie robić na świecie?
I patrzała po zbożach, co się roztaczały obszarem wielkim, co się kłaniały młodemi kłosami, po wiśniach przydrożnych, z których wiatr ostatki kwiecia strząsał na jej srebrne włosy, po błękicie niebios. Wsłuchiwała się w śpiewy braci, idących przed nami, w te jakby przyblakłe tony, co się lały w świat strumieniem coraz przejrzystszym. Nie śmiałem przerwać tej zadumy, bo mi się wydało, że ona widzi przed sobą tych wszystkich swoich, że rozmawia z marami i jakby błogosławi wszystkiemu zamierającem jestestwem.
— Pięknie tu u was, bracie, i naród zbożny i ziemia złota... W Częstochowie nie była jeszcze... Przez pięć roków, choć kaleka, przędła i składała grosz do grosza, cobym tylko mogła jechać do Najświętszej. Ot — i dała mi Panienka święta doczekać i tak się zapomóc, co Jej mogła jeszcze kupić korali. Sto złotych za sznur dała...
I mówiła tak długo, a jam milczał, bo mnie ogarnęło rozmarzenie, bo mnie przejmowała melancholja tragiczna tego życia tak długiego i tak samotnego, i ta jej wiara, i ta jej moc niepożyta, urągająca czasom i ludziom.
— Mnie bardzo tęschno. Ludzie poszanują, pohonorują, ale ja dla nich niema, bo ja ostatnia z tego świata, co już dawno umarł — ostatnia. Umrzeć mnie już pora, bracie.