Przejdź do zawartości

Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 267 —

tarasów, pomiędzy szklistemi liśćmi śmieją się setki złotawych pomarańcz i blado-zielonych cytryn; róże w smugach, w girlandach spływają po głazach, pną się po kolumnach i zwieszają się festonami, przetykanemi purpurą kwiatów, po balustradach z błękitnego fajansu, a morze znowu przebłyskuje przez tę siatkę roślinną i stwarza tło dla wystrzyżonych bukszpanów, dla jasnozielonych laurów i posągów białych, dla wielkich konturów pałaców. Każdy kolor jest jakby oprawiony w lazur i przez to znakomicie uwydatniony. Wszystko się dopełnia, i, razem z tem niebem i z tem słońcem, które obsypuje złotawym pyłem marmury, zieleń, brudy, kwiaty i ludzi, z temi linjami miasta, piętrzącego się tarasami, białego, poprzetykanego oazami zieleni, tworzy bogatą harmonję — która olśniewa, ale nie porywa.


∗                    ∗

Było dnia 4-go maja r. b. W Rzymie już mnie objaśniono, że w dniu tym odbywa się wielka i cudowna uroczystość w katedrze św. Januarego: burzenie się krwi męczennika. Cud, który się staje trzy razy do roku: 16-go września, 16-go grudnia i w pierwszą sobotę majową.
Towarzysze moi pojechali na Caprerę, a ja około ósmej rano poszedłem do kościoła. Ulice główne, prowadzące do katedry od Via Nazionale, były pokryte bramami triumfalnemi i łukami, przerzucanemi od domu do domu, na których powiewały barwy i sztandary z herbami domu Sabaudzkiego i wielkie monogramy Świętego.