Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 20 —

Śpię w najlepsze, gdy mnie ktoś trzęsie i woła:
— Bracie, trza się powstać.
To siostra obok śpiąca mnie budzi.
Przymykam oczy i opuszczam się w sen ociężale. Boże! jakbym spał jeszcze, ale zimno mnie przenika siarczyste i dzwonki ostremi tonami dźwięczą, a przez szerokie szczeliny stodoły świt rzuca pasy światła. Rumor powstawań i ta świadomość, że iść trzeba, nie pozwalają mi zasnąć. Wstaję, i choć się trzęsę z zimna, idę w łączkę, na drugą stronę drogi i pod wierzbami jasno-zielonemi, w ciemno-modrej sadzawce czynię ablucję. Woda zimna jak lód, pali prawie, ale orzeźwia znakomicie.
Jeszcze ciemno na świecie.
Na wschodzie zorze ledwie się pylą różami złotawemi, a drzewa, trawy, zboża — stoją w jakiejś ciszy sennej, przepojonej rosą i jakby nabrzmiewającej życiem. Jest niezmiernie świeżo i jędrnie. Las prawie jest czarny od zieleni wilgotnej i mroków, tylko wysmuklejsze wierzchołki rysują się, jak koronkowe na perłowem tle poranku. Polami płynie szeroki powiew opalu roztopionego, fala świtu pełna czaru i siły; jakby wilgotny i wonny oddech ziemi budzącej się, a od domostw dolatują mnie pienia kogutów.
Zwolna, w tę cichość porankową, w tę perłowość świtu, wlewają się coraz nowe tony — gwarów, rżeń, turkotów wyjeżdżających wozów, głośno odmawiane pacierze.
Gromadzimy się pod krzyżem. Twarze mają senne i posiniałe od zimna, ubiory wygniecione, ale oczy