Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 175 —

— Kto tam?
Za szybami mignęły jakieś złowrogie twarze, szczęknęły pałasze, i rozległy się takie głosy, od których ścierpła jej skóra. Zrozumiała natychmiast, kto się dobija i poco.
Porwała dziecko na ręce i, oszalała ze strachu, rzuciła się do ucieczki, ale już stali pod odrzwiami i oknami, chałupa była otoczona, i zewsząd groźnie krzyczeli:
— Otwierać! Otwierać!
Kolby coraz niecierpliwiej waliły o ściany.
Stała przez chwilę na środku izby, nie wiedząc, co począć, i napróżno szukając jakiegoś ratunku i tak skamieniała przerażeniem, że nie mogła się poruszyć, dopiero kiedy drzwi zahuczały pod uderzeniami kolb i okna z brzękiem posypały się na ziemię, skoczyła na strych, wydarła dziurę w poszyciu i zakrzyczała straszliwym głosem rozpaczy:
— Ratunku! Ratunku!
Ale drzwi niedługo się opierały, i z dzikim wrzaskiem runęło do środka kilkunastu ludzi. Ściągnęli ją nadół, zbili, sponiewierali, jak łachman, i chociaż broniła dziecka, jak rozwścieklona wilczyca, odebrali je nawpół zduszone w szamotaniach i ponieśli z triumfem do cerkwi.
Szucka zawyła wniebogłosy, napróżno usiłując odebrać swoje dziecko; napróżno miotała się na nich z dzikim skowytem rozpaczy, napróżno rzucała się przed nimi na kolana z płaczem i błaganiami, wlokła się im u nóg i całowała po butach, wszystko było na-