Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ I.

Wszystkie światła pogasły; tylko między oknami w zielonawej, kryształowej kuli mżył się rozpierzchły, ledwie dojrzany płomyk, jakgdyby świętojański robaczek, trzepoczący się w ciemnościach.
Cisza zapadła nagle, cisza, pełna dręczącego oczekiwania.
Siedzieli z przyczajoną uwagą, skupieni, aż do martwoty, a pełni szarpiącego niepokoju i ledwie powstrzymywanych dygotów trwogi.
Czas płynął wolno w przerażającem milczeniu, w dławiącej okropnej ciszy trwożnych przeczuwań, że jeno niekiedy jakieś stłumione westchnienie wionęło w ciemnościach, podłoga zatrzeszczała, aż drgnęli gwałtownie, to nierozpoznany szelest, jakby lot ptaka, okrążał ich głowy, łopotał po pokoju, wiał chłodem na rozgorączkowane twarze i marł w mrokach rozłkanym szelestem...
...I znowu przepływały chwile długie, jak wieki, chwile milczenia dręczącego i oczekiwań.
Naraz stół drgnął, zakołysał się gwałtownie, uniósł w powietrze i opadł bez szelestu na podłogę...