— Tam na Strandzie, gdyśmy szli rano — przypominał uparcie.
— Nie, nie można teraz, słuchają... nie, Zen, później — prosiła lękliwie.
— Czekam i całą tęsknotą pragnę spełnienia obietnicy.
— To... to proszę się na mnie nie patrzeć... Proszę zamknąć oczy.
— Już nic nie widzę, słyszę tylko. — Przysunął głowę jeszcze bliżej, wtedy Betsy, spłoniona i nieco drżąca, bojaźliwie, a namiętnie szeptała mu to nieśmiertelne: kocham. Szeptała długo, dotykając niekiedy rozpalonemi ustami jego ucha, że drgał gwałtownie, cisnąc jeszcze mocniej głowę do jej twarzy i również szepcząc urywane, palące słowa, które takim ogniem burzliwym zalewały jej serce, iż jakimś ostatnim odruchem przytomności odsunęła się od niego i, dysząc ciężko, z przymkniętemi oczyma, siedziała, pełna radości najgłębszej, a zarazem pełna dziwnej i słodkiej trwogi.
Nie mogli już mówić, nie patrzyli nawet na siebie, ale to niedopowiedziane zatopiło ich w takiem szczęsnem upojeniu, że tylko kłonili się ku sobie bezwiednie, a nieprzeparcie, jak kwiaty, nabrzmiałe wonią, kłonią się w upalne noce, jak chylą się i ciężą drzewa senne ku potokom, szemrzącym w ciche, wiośniane noce, pełne niemych błyskawic i tęsknych, nieukojonych rozmarzeń za dniem jeszcze dalekim, za słońcem.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/78
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.