Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czekałem na ciebie — zaczął z łagodną wymówką.
— Nie mogłem prędzej, wyjeżdżałem — mówił wymijająco.
Stary wątpiąco potrząsnął głową, ale się nie odezwał, odpoczywali znowu przez chwilę w sieni, pod żelazną latarnią starożytnego kształtu, wiszącą u sufitu, w kręgu świateł kolorowych, mieniących się w mroku tęczowemi pasami.
— Cóż tam słychać w twoim pułku?
Był to ulubiony jego temat.
— Przenoszą go do Afryki, ma już wyznaczony dzień wyjazdu...
— Do Afryki, na plac boju, do Afryki! — powtarzał zdumiony, wstała w nim nagła trwoga i chwyciła żelazną garścią za serce, że ledwie oddychał. — Bałem się tego — szepnął ciszej. — Ha, to pojedziesz, mój chłopcze, służba, obowiązek... tak, obowiązek — dodał ciszej, bo głos mu schrypł i więznął w gardle.
— Mamy jeszcze cały miesiąc urlopu, może się jeszcze co zmienić — uspokajał.
— Nic się zmienić nie może, nie, wojnie daleko do końca.
— A głodne armaty czekają na swój żer, na swoje mięso. — Nienawiść i wzgarda zadźwięczała mu w głosie.
— Czekają na swój żer — powtórzył stary ponurem i smutnem echem.