Wreszcie stary służący, podobny do figury woskowej, zaczął obnosić potrawy, jak kot, cicho i czająco przesuwał się za krzesłami, że co chwila jego żółta, bezwłosa twarz wynurzała się przy czyjemś ramieniu.
Jedli w takiej ciszy, że już po zupie Joe, nie mogąc wytrzymać, rzekł:
— Cóżto dzisiaj tak posępnie?
— Jak zwykle, czyś przez te dwa tygodnie już zapomniał? — zauważyła kwaśno miss Dolly, wzdychając żałośnie.
— Guziki poobrywają ci się przy staniku od wzdychań — zawołał stary.
Betsy buchnęła niepohamowanym śmiechem.
— Przestań, proszę cię, Betsy! — zgromiła ją surowo.
— Ależ przeciwnie, śmiej się, Betsy, śmiej się swobodnie!
— Nie mogę jeść przy takim bezmyślnym śmiechu.
— A ja mam właśnie wtedy lepszy apetyt, śmiej się, mała — wołał.
— Ach, ci mężczyźni! — jęknęła po chwili grobowym głosem.
— Ach, te ciotki! — powtórzył z takim komizmem, iż Betsy znowu zaczęła się śmiać, nawet Joe nie mógł się powstrzymać, a Dick omal półmiska nie upuścił na plecy miss Dolly, chowając za nią twarz tak szczególnie wykrzywioną śmiechem, że podobna była do rozdeptanej cytryny.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/69
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.