Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A jednak musi być w tem coś innego, musi — upierał się siwy, o żółtej i pomarszczonej twarzy pan, siedzący za gospodynią.
Zenon roześmiał się głośno, tak dziecinne wydało mu się to przypuszczenie i tak wprost zabawne.
— Ja twierdzę jednak, że w tem tkwi coś — zawołał uporczywie.
— Pewnie, jakaś tajemnica bytu, jakaś transcendentalna zagadka! — rzucił złośliwie i niechętnie.
— Wszystko jest tajemnicą i wszystko zagadką — wygłosił surowo.
— Czy miss Daisy była wcześniej na śniadaniu? — spytał Joe.
— Nie, wcale nie była, je u siebie — szeptała Mrs. Tracy, tuląc do szerokich piersi wylękłe jeszcze i jakby nawpół martwe z przerażenia koty.
— Może słaba? — pytał, spostrzegając żywszy błysk w oczach Zenona.
— Zdrowa, tylko zajęta listami, dostała dzisiaj z Kalkuty całą pakę.
Duży osób było u Mr. Guru?
— Cała procesja. Nikogo jednak nie przyjął, kazał tylko przez służącego oświadczyć, że on przyjechał do Europy oglądać i pytać, więc niechaj czekają na zapytanie — odpowiadała, zniżając głos.
— Tak, niechaj czekają, aż zapytam! — potwierdził niespodziewanie Guru.
— Odpowiedź dumna i zarozumiała — rzucił Zenon niechętnie.